Większość więźniów, szczególnie z okresu śledztwa wspomina straszny czas: to były krzyki, to było bicie, to były tortury, to były przesłuchania. I one się właśnie zaczynały przede wszystkim po południu. W Wigilię po południu. Wtedy, kiedy w Polsce siada się do stołu wigilijnego, tutaj trwały przesłuchania. A przecież one tutaj naprawdę były niezwykle brutalne
— mówił w rozmowie z portalem wPolityce.pl Jacek Pawłowicz, dyrektor Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL przy ul. Rakowieckiej 37 w Warszawie.
wPolityce.pl: Są takie polskie rodziny, w których żywa jest pamięć o Wigiliach, które ich najbliżsi spędzali w więzieniu mokotowskim. Żywa jest też pamięć tych uwięzionych, których jest coraz mniej, a którzy przechodzili przez piekło tego więzienia. Te Wigilie należały chyba do najtrudniejszych w ich życiu…
Jacek Pawłowicz: Zdecydowanie Święta Bożego Narodzenia spędzane w więzieniu były niezwykle trudne. Tylko należy pamiętać, że szczególnie w okresie terroru stalinowskiego Święta w więzieniu nie były świętami. Przede wszystkim dlatego, że bezpieka lubowała się wręcz właśnie w tym okresie prowadzić przesłuchania. Oni nie świętowali. Oni byli normalnie tutaj w pracy: zabierali na przesłuchania, torturowali, bili…
I nie było taryfy ulgowej…
Nie. Nie było. Wręcz przeciwnie. Było prześciganie się w bestialstwie funkcjonariuszy bezpieki. Ale były takie momenty, kiedy więźniowie wieczorem będący w celi próbowali być ludźmi, próbowali zachowywać się normalnie. Próbowali… trudno to nazwać „świętować”, ale przynajmniej gdzieś schowanym w zakamarkach ubrania chlebem podzielić się tak jak opłatkiem w domu, złożyć sobie życzenia, uściskać się i po cichutku ponucić kolędę. Musieli to robić po cichutku, ponieważ jeżeli strażnik usłyszał, że ktoś śpiewa, albo nuci, groził za to karcer, groziło za to bicie. To były straszne momenty. Niestety szczególnie w tym okresie terroru stalinowskiego było to niemalże nagminne i relacje więźniów z tego okresu są niezwykle poruszające. Ja mówię tutaj o tej części więzienia, gdzie siedzieli więźniowie polityczni w czasie śledztwa, bo na oddziałach, gdzie siedzieli skazani, to już było troszeczkę inaczej, ten terror był nieco łagodniejszy. Jeżeli mieli więźniowie szczęście i wśród nich był ksiądz, to potrafił nawet Mszę odprawić, po cichutku, szczególnie dla najbliższego grona osadzonych.
Ale to i tak było ryzykowne, dlatego że z osadzonymi zawsze siedział jakiś konfident, który skutecznie donosił, co się dzieje, co więźniowie mówią, co robią, jak się zachowują…
Tak, ale konfidenci przekazywali informacje o tym, co się dzieje w celi najczęściej w czasie przesłuchań, kiedy byli wywoływani na przesłuchania i to było absolutną rzadkością, żeby akurat w momencie kiedy ksiądz po cichutku w wąskim gronie odprawiał Mszę, któryś z osadzonych uderzył w drzwi, że chce wyjść na przykład na przesłuchanie. Nie. Tak się nie zdarzało. Informacja o tym, że była odprawiona Msza Święta, dochodziła do funkcjonariuszy już po fakcie.
Mamy w swoich zbiorach relikwie z tego okresu, między innymi metalowy naparstek, który służył jako kielich w czasie odprawiania Mszy. Wino było zrobione z rodzynek – niezwykła pomysłowość tych wspaniałych ludzi, którzy tutaj cierpieli, którzy tutaj ginęli.
Należy podzielić czas aresztu i czas więzienia, kiedy po wyroku – jeżeli mieli szczęście nie był to wyrok skazujący na karę śmierci – byli wywożeni do więzień poza Mokotów i to są różne światy. Świat mężczyzn, mężnych, wspaniałych ludzi, którzy znaleźli się w piekle, ale również czas kobiet. Świat kobiet. Świat więźniarek politycznych. To są opowieści nieprawdopodobne, ponieważ te kobiety, osadzone w Fordonie – to było specjalne więzienie dla kobiet – tak po kobiecemu po prostu przeżywały. Wyszywały sobie prezenty: na przykład chusteczka ofiarowana przyjaciółce na gwiazdkę, czy jakiś inny przedmiot wyszyty na pamiątkę.
Bądź zrobiony z chleba po prostu…
Z chleba najczęściej robiono różańce. W naszych zbiorach muzealnych są takie eksponaty. Mamy takie eksponaty wykonane z chleba. Ale były również takie przedmioty, które pozostały z więźniami na zawsze. Mamy w naszych zbiorach pierścionek zrobiony w więzieniu, pierścionek zaręczynowy. Jest to pierścionek, który został wykonany w warsztatach więziennych. Nieprawdopodobne, bo jest to pierścionek, który oczko ma w kształcie krat, a na tych kratach jest serduszko, mikroskopijne serduszko. To jest coś nieprawdopodobnego. To jest pierścionek ofiarowany przyszłej żonie przez jednego z więźniów.
Dla ludzi tutaj, ludzi, którzy w ogóle byli trzymani w więzieniach, więźniów politycznych, dla nich okres Świąt był niezwykle trudny. Święta Bożego Narodzenia są świętami bardzo rodzinnymi, szczególnie dla Polaków, świętami, gdzie chce się być z rodziną, gdzie chce się być z dziećmi, z żoną, gdzie po prostu chce się być w domu. Oni tutaj byli w śledztwie niezwykle brutalnie traktowani, tak jakby ubecy w sposób wyjątkowy pastwili się nad nimi. Natomiast już później, po wyroku, w więzieniu tęsknota, olbrzymia tęsknota, nieprawdopodobna tęsknota za domem, za bliskimi. Smutek… Ale Polacy to niepokorny naród, więc im bardziej im się czegoś zabrania, tym oni po prostu to robią. Jeżeli w więzieniach był zakaz śpiewania, to oni kolędy śpiewali. I to tak, żeby całe więzienie słyszało. Tak było we Wronkach. Tak było w Rawiczu. Ponosili nieprawdopodobne konsekwencje. Byli wrzucani do karcerów, byli bici w sposób niezwykle brutalny, ale to byli wolni ludzie. Nawet w więzieniach. To byli wolni ludzie i dla nich Wigilia to było coś wyjątkowego.
Rozmawiamy o tym, że byli wrzucani do karcerów, a tak naprawdę do wiele osób niebędących historykami, nie mają pełnej świadomości, jak w rzeczywistości to wyglądało – byli to pobici, umęczeni ludzie, którzy byli wrzucani do pomieszczeń, których ściany tak naprawdę zdzierały strupy z ich ran i kaleczyły ciało…
Różne były karcery. Były karcery takie mikroskopijne, między innymi taki zachował się na X pawilonie tutaj więzienia mokotowskiego – pomieszczenie o wymiarach 150/50/50 cm – tam człowiek siedział po prostu skulony. Nie mógł się wyprostować, nie mógł usiąść, nie mógł przyklęknąć. Po prostu w takiej pozycji niezwykle niewygodnej pan major Zygmunt Szendzielarz siedział przez sześć dni. W czymś takim. Ale były też karcery pod tzw. pałacem cudów, czyli pawilonem śledczym – nazwa „pałac cudów” została nadana temu budynkowi przez więźniów – które były nieco większe, ale za to warunki, w których się siedziało – proszę pamiętać, że najczęściej więźniowie siedzieli w karcerach nago, albo w bieliźnie tylko i tam mamy karcer, tzw. ciemnicę, karcer suchy, gdzie trzymano ludzi na betonie w absolutnej ciemności, bez toalety, nawet bez tzw. bomby, do której mogli się załatwić… Po prostu załatwiali się na ten beton, na którym byli trzymani w absolutnych ciemnościach. To jest coś nieprawdopodobnego – człowiek trzymany w takich warunkach po pewnym czasie traci absolutnie poczucie rzeczywistości, w jakiej się przestrzeni znajduje, w jakim czasie. A tuż obok był tzw. karcer mokry, czyli po prostu piwnica, w której stała woda i ludzie stali tam po prostu w wodzie, a w zasadzie to było szambo, ponieważ załatwiali się do tego. Tam też nie wyprowadzano do toalety.
Zimą ta woda była zamarznięta, więc stali po prostu boso na lodzie, albo w zamarzającej wodzie. Dysponujemy w Muzeum świadectwami osób, które były tam trzymane. Dysponujemy akurat relacjami samych kobiet, ale są one niezwykle poruszające. Jedną z tych relacji jest relacja pani profesor Barbary Otwinowskiej, świętej pamięci przecudownej kobiety, żołnierza Armii Krajowej, powstańca warszawskiego, która po wojnie jako młoda dziewczyna znalazła się tutaj w więzieniu. Opowiedziała ona historię swojej przyjaciółki, nad którą się w pałacu cudów ubecy pastwili, ale ona pomimo tortur, pomimo bicia nie chciała im zeznawać tego, co sobie życzyli, więc ją sprowadzili do karceru pod pałacem cudów, do karceru mokrego, boso, nago i wsadzili do takiej przestrzeni, gdzie ona stała boso na lodzie, ponieważ okno, które było w tym pomieszczeniu zimą zawsze było otwarte. Zimy w tamtym czasie, – 20 to był taki standard w zasadzie, a czasami było dużo, dużo chłodniej. I ta pani, stojąc na lodzie, zaczęła tupać, żeby chociaż stopy rozgrzać – stała na lodzie gołymi nogami. W pewnym momencie patrzy – podłoga się rusza – szczury. Zaczęła się modlić, żeby nie zginąć tak okrutną śmiercią. To był żołnierz Armii Krajowej, żołnierz najpiękniejszej polskiej armii i dla żołnierza nie honor jest taka śmierć. Zaczęła się modlić, żeby nie zginąć taką okrutną śmiercią, zagryziona przez szczury. I wówczas proszę sobie wyobrazić, stał się cud: te szczury położyły jej się na nogach i ogrzewały swoimi futerkami te zmarznięte stopy. Rakowiecka, ten karcer pod pałacem cudów to jest miejsce, gdzie nawet szczury miały więcej litości i serca dla więźniów niż bandyci z UB.
Inna historia, też opowiedziana przez kobietę… Kilkanaście miesięcy temu przyjechała do nas pani, ze Szwecji. Już na bramie mówi: „Proszę mnie zaprowadzić do karceru pod pałacem cudów”. Osoby, które przychodzą na Mokotów zwiedzać, nie wiedzą, gdzie wchodzą, nie znają przestrzeni Mokotowa, a ona wiedziała, że pod pałacem cudów jest karcer. I nawet wiedziała, jak wygląda, że jest w tym karcerze okno. Kiedy weszła do tej piwnicy, stanęła w drzwiach i patrząc na okno mówi: „Pod tym oknem stała nago moja mama i padał na nią śnieg, przez okno”. To jest świadectwo zostawione przez córkę więźniarki, która była tutaj trzymana za to, że była żołnierzem Armii Krajowej. To są nieprawdopodobne historie. Można je opowiadać cały czas, ponieważ są tak niezwykle poruszające. Nieprawdopodobne, że ci ludzie wytrzymali to piekło, które było tutaj na Mokotowie. A jeszcze przecież tutaj był też oddział dla kobiet, które rodziły dzieci – więźniarek, które w chwili aresztowania były w ciąży, a które przechodziły tutaj piekło – piekło tortur, piekło przesłuchań, a potem cały czas troska o te maluchy, które tutaj z nimi do drugiego roku życia były. Nieprawdopodobne też świadectwa. Wiemy o szesnastu osobach, które tutaj urodziły się, na Mokotowie, a ich rodzice byli Żołnierzami Niezłomnymi, Żołnierzami Wyklętymi. Ojcowie nie wyszli stąd. Mamy wyszły.
Jeżeli dzieci zostały oddane po tych dwóch latach spędzonych z mamą, do rodziny, czyli do babci, dziadka, do jakiejś ciotki, to rzeczywiście miały szczęście i te więzi z mamą odrodziły się pomimo iluś tam lat spędzonych bez mamy. I to były w miarę już później normalne rodziny. Natomiast jeżeli miały pecha i oddane zostały do domu dziecka, te więzi z mamą nigdy nie zostały odbudowane. To była „ta pani”, ale nie „mama” dla nich. To jest właśnie dramat tych dzieci, które przeszły piekło Mokotowa. Niezwykle ważne, żeby pamiętać o tym. A przecież co przeżyły te mamy, co przeżyły te kobiety, które przecież w więzieniu znalazły się tylko dlatego, że kochały Polskę ponad wszystko? Kiedy odbiera jej się dziecko i później, kiedy ona jedzie do domu dziecka, żeby je przytulić, a dziecko stoi i mówi: „Co to za pani?”.
Kiedy opowiadamy te historie teraz, w czasie oprowadzania po Mokotowie, wiele osób w pierwszym momencie reaguje niedowierzaniem: „Niemożliwe. To niemożliwe. Tak nie mogło być”. Tak tutaj było.
A wracając do Wigilii, czy zdarzali się strażnicy, którzy mieli jakieś ludzkie odruchy i jednak przymykali oczy na to, że w więzieniu rozbrzmiewały kolędy czy modlitwy?
To się zdarzało, ale w więzieniach już nie w czasie śledztwa i nie na Mokotowie. Tutaj byli szczególni strażnicy. Proszę pamiętać, że również system donosicielstwa między strażnikami był bardzo rozbudowany i gdyby któryś przymknął oko, udawał, że nie słyszy, a kolega jego, też będący na służbie, by zauważył to, z całą pewnością by doniósł. Dlatego mogli sobie nucić w celi po cichutku, ale na pewno nie śpiewali.
Więźniowie jednak, mimo sytuacji, w jakiej się znajdowali, przygotowywali się do tego czasu Świąt. Te przygotowania to chociażby chowanie tego chleba, o którym mówiliśmy…
Właśnie. Chowanie tego chleba, a proszę pamiętać, że chleb by tutaj naprawdę towarem ekskluzywnym. To jest jedna rzecz. To był kawałek jabłka, który później dzielono w czasie wieczerzy wigilijnej między wszystkich więźniów… Tylko cały czas trzeba podzielić okres śledztwa, kiedy więzień był absolutnie odizolowany od świata zewnętrznego i okres po wyroku, kiedy mógł już dostawać paczki. Wtedy szczególnie więźniowie polityczni trzymający się razem dzielili się tym, co dostali przed Wigilią. Bardzo często było to niestety tak, że rodzina przyniosła im tam jakąś słoninę, jakiś cukier, papierosy, a strażnik, który sprawdzał paczkę wszystko wrzucił i wymieszał jeszcze. Ale zawsze coś z tego uratowali. Przechowywane kawałki chleba… Ale przecież były też i cuda, bo udało się kiedyś do jednego z księży przemycić opłatek w czasie widzenia. Takie momenty były, ale to są tak wyjątkowe momenty, że było ich bardzo mało. Natomiast większość więźniów, szczególnie z okresu śledztwa wspomina straszny czas: to były krzyki, to było bicie, to były tortury, to były przesłuchania. I one się właśnie zaczynały przede wszystkim po południu. W Wigilię po południu. Wtedy, kiedy w Polsce siada się do stołu wigilijnego, tutaj trwały przesłuchania. A przecież one tutaj naprawdę były niezwykle brutalne.
I też nie można się było w tym czasie zobaczyć z rodziną. Bardzo trudno było uzyskać widzenie.
W czasie śledztwa nie było widzeń.
W czasie osadzenia.
W czasie osadzenia te spotkania były, natomiast one też odbywały się w warunkach, które nie pozwalały na taki bliski kontakt. W miarę oddalania się od 1945 roku, im później, tym było lepiej, ale pierwsze widzenia odbywały się tutaj na Mokotowie w takiej sali widzeń, gdzie pośrodku była przestrzeń oddzielona kratami, takimi boksami, a pośrodku chodził strażnik. To rzeczywiście można powiedzieć, że to było widzenie, bo widziano siebie, ale porozmawiać kilkadziesiąt osób w takiej dużej sali, przekrzykujących się – każdy chce coś ważnego powiedzieć, przekazać, jeden wielki krzyk – nie mogło. Później to się troszeczkę zmieniało. Ten rygor był łagodzony i te widzenia też już nie były tak dramatyczne, tylko można było na przykład zobaczyć ojca, zobaczyć mamę, czasami nawet ojciec mógł pogłaskać dziecko, ale już przytulić nie było wolno.
Także to był straszny czas dla osadzonych. Bezpieka próbowała ten czas wykorzystać do łamania więźniów: ”Zobacz, twoja rodzina jest tam, a ty tutaj musisz gnić. Zeznaj. My cię puścimy”, ale to się nie udawało. Więźniowie wiedzieli, że to jest gra, że bezpieka kłamie, że oni zeznają coś, a efekt będzie całkiem inny.
To było iście szatańskie tak naprawdę…
No a czymże była bezpieka? To był twór szatański i to był twór, który służył do tego, żeby niszczyć Polaków, żeby zniszczyć ich dusze. Ale Żołnierze Niezłomni nie dali się.
Były jeszcze Wigilie stanu wojennego… Bo to są takie dwa światy: świat terroru stalinowskiego i więzień stalinowskich, ale też jest później okres stanu wojennego. Te Wigilie były całkowicie inne. To były Wigilie gdzie przychodziły paczki, gdzie – w okresie śledztwa nie – ale w obozach internowania były Msze odprawiane. Była taka radość i życzenie sobie, że na wiosnę to komuna upadnie. Przecież wielu kolegów, którzy siedzieli w obozach internowania mówiło: „zima wasza, wiosna nasza”, „na wiosnę, kiedy skończą się mrozy, to Polacy ruszą”. Ruszyli. W inny trochę sposób, nie taki jak sobie życzono, że komuna upadnie, a ona jeszcze parę lat trwała, ale skala oporu była przeolbrzymia w 1982 roku. To są tysiące gazet, demonstracje uliczne, walki uliczne, strajki. Polska była niepokorna. Zawsze była niepokorna.
I te Wigilie wtedy były smutne, bo nie było kontaktu z rodziną, nie można było się spotkać. Bardzo często było tak, że rodzina jechała na widzenie i tego widzenia nie dostawała, ale jednak były to już inne Wigilie niż te z okresu stalinowskiego. Były zdecydowanie weselsze.
Oczywiście każdy tam sobie w Wigilię wieczorem łzę otarł, ale już więźniowie śpiewali, nawet jak strażnicy krzyczeli, że „cicho!”, to mogli sobie krzyczeć. To jest coś nieprawdopodobnego, że więźniowie, internowani czuli się wolnymi ludźmi, pomimo tego że siedzieli w więzieniach, że byli odizolowani od reszty. I te Wigilie były – wielu kolegów wspomina – niezapomniane, pełne przemyśleń. Każdy snuł sobie jakieś plany. Były to Wigilie w gronie kolegów, którzy też się znaleźli w więzieniach, oddaleni od rodzin, ale jednak wolni.
A jeszcze jest jedna Wigilia, o której nie mówimy. W 1982 roku były stworzone przez komunistów wojskowe obozy internowania, gdzie trafiali ludzie na tak zwane przeszkolenie wojskowe. Były to różne obozy i tam Wigilie były naprawdę dramatyczne, ponieważ koledzy byli trzymani w namiotach przy mrozie -20 stopni, a nawet więcej. Oni kładli się w nocy spać i budzili się przymarznięci do ściany namiotu. Byłem w takim obozie internowania dla młodocianych w Węgorzewie. Znalazłem się w szpitalu i pamiętam, jak przywożono do tego szpitala w Ełku internowanych w Czerwonym Borze. To byli chłopcy, którzy byli przywożeni półprzytomni, z temperaturą 40 stopni, bo ich trzymano w tak piekielnych warunkach. To był w ogóle piekielny pomysł, żeby nie aresztować, a internować w wojsku: ciężka praca, straszne warunki, mróz. W ten sposób chcieli złamać kręgosłup społeczeństwa i tych ludzi. I to się nie udało.
Wigilia 1982 roku była smutna. Robiono im alarmy, żeby za dużo nie myśleli, ale oni i tak byli wolnymi ludźmi.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Anna Wiejak